Zielony zakątek


"Życie można przeżyć tylko na dwa sposoby: albo tak, jakby nic nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko"
Albert Einstein

Sunday, July 31, 2005

Palatsi

Zatopiony w szarości sąsiednich budynków, zapodziany gdzieś w studni bezosobowego osiedla, za zwyczajnym ogrodzeniem z przerdzewiałej siatki i skrzypiącą bramą noszącą ślady pokrywającej ją kiedyś farby, z podwórkiem naznaczonym nie pierwszej młodości chodnikowymi płytkami, po których telepał się codziennie zaparkowany w głębi, nie zwracający specjalnej uwagi samochód; doskonale przy tym wszystkim unikając wzroku przypadkowych przechodniów, a przed niepożądanymi gośćmi maskując się dyskretnie, acz mistrzowsko, stał Pałac. I mieścił w sobie własny wielki świat.

*

Odwiedzała to miejsce niezwykle rzadko. Kiedy już jednak zdarzyło jej się przekroczyć niepozorne progi, szybko ulegała czarowi wijących się labiryntów, pogrążając się w nich w jednej chwili bez reszty, umierając na parę zawisłych godzin dla miasta, ludzi i chmur, jak bibeloty bez znaczenia pozostawiając to wszystko za sobą parę wymiarów gdzie indziej. I choć z każdą wizytą coraz mocniej pachniało tu domem, wciąż odkrywała na nowo różnorodność i magię korytarzy, ginących gdzieś w nieistniejącej przestrzeni, nawołujących, kuszących, by podążać nimi coraz dalej, głębiej, by zatopić się w tym miejscu, stać się jego częścią, ofiarować mu całą siebie, cały swój czas i resztę ziemskiego życia.

W pewnym sensie Pałac przypominał ludzi obdarzonych talentem dostrzegania niezwykłości w ignorowanych przez resztę banałach. Poza tym, przesycony wonią wszystkich epok, kpił z barier czasu i przestrzeni. Wędrówka po Helsinkach mogła zakończyć się w gotyckich lasach braci Grimm, otchłani poezji austriackich szaleńców czy nawet we francuskojęzycznej wersji opowieści pani Sand o gadającym dębie.

*

Dawne dni widziały ją w pałacu częstym gościem. Zjawiała się ze swoją gitarą, czy też może tylko czarnym futerałem o nieznanej zawartości, ze skromnym uśmiechem bowiem odmawiała wyczarowania z instrumentu paru dźwięków. Nie odmówiła natomiast kieliszka czerwonego wina.

Najwyraźniej nieświadomi grudniowych mrozów na dworze, zdający się nie brać niczego na serio, siedzieli w swym królestwie na zdobionych fotelach, wśród oparów nieznanego dymu i sączącej się z radia muzyki klasycznej, popijając francuski trunek i dyskutując o sprawach swojego świata.

Podeszła do nich z jakimś świeżo odkrytym przez siebie skarbem.

- Może panienka potrzymać? Nie mam jak wydać muszę pójść po resztę – kobieta o czarnych jak głęboka noc włosach wręczyła jej swój kieliszek z rubinową resztką kołyszącą się na dnie i zniknęła na schodach prowadzących na górę.

- Mogę potrzymać, mogę nawet spróbować. – z lampką w ręku uśmiechnęła się do wesołego staruszka, który, jakby mając do dyspozycji cały czas świata, w milczeniu oceniał bukiet zapachowy swojego Bongeronde. Na jej słowa otworzył oczy i w jednej chwili znalazł się przy stoliku.

- Chce panienka? To ja panience naleję. – przechylił butelkę, napełniając trzeci, nie wiadomo skąd wydobyty przed chwilą kieliszek. – Proszę.

W tym czasie czarnowłosa kobieta zjawiła się z powrotem z drobnymi, i wręczywszy parę monet, odebrała swój trunek z rąk wciąż zdziwionej dziewczyny. Kosztowali więc wina, w milczeniu, a z każdym łykiem i każdym procentem ten dziwny świat, wraz z ludźmi, którym chyba nie przyszłoby do głowy, że może być coś niecodziennego z zaproszeniu ledwie poznanej duszyczki do wspólnego stolika przy napoju bogów, stawał się powoli jej własnym. Dlatego też dziwnie znajomy wydał się jej kot, w sobie tylko znanych sprawach przemierzający labirynty ze spokojem i zdecydowaniem, pojawiający się w polu widzenia i z niego znikający wedle własnego uznania.

Wśród zimowych ciemności wracała potem do domu, by znów żyć codziennością bez zmian toczącą się po z góry upatrzonych torach, świadoma jednak, że gdzieś w zakamarku pamięci pozostanie smak grudniowej nocy skrapianej słodyczą i tajemnicą koloru krwi.

*

Tym razem to głównie sentyment za dawnymi, niezwykłymi wizytami przygnał ją tu z powrotem. Sentyment oraz od dawna pielęgnowana chęć przyjrzenia się bliżej pewnym ciekawym, odkrytym ostatnio zjawiskom.

Błądząc wśród korytarzy początkowo, jak zawsze, przypadkiem, wkrótce jednak wiedziona pamięcią, mimowolną ciekawością i dziecięcą niecierpliwością, odnalazła właściwe miejsca. Tyle, że próżno by szukać chińskiej małpy, zarówno tej prawdziwej, jak i tym bardziej tej nieprawdziwej. W innym zakątku w uszach dzwoniła cisza, wymownie kontrastująca z zawziętą dyskusją dwóch zabawnych staruszków. Jak pamiętała z poprzedniej wizyty, brzmienie i akcent wskazywały, że mówili dwoma zupełnie różnymi językami, choć nie rozpoznawała żadnego z nich.

Teraz jednak nawet niemieckie upiory z zamazanymi ilustracjami zniknęły. Świat się zmienia, a jeśli popatrzeć z odpowiedniej strony, niewiele można znaleźć miejsc tak zmiennych jak Pałac. Sprawiający wrażenie przycupniętego cichutko wśród szarości, każdego dnia był to inny Pałac. Dlatego nie odnalazła wtedy ani staruszków, ani małpy.

Pocieszyła się łaciną, która czekała na nią w odpowiednim kącie odpowiedniego zaułka. Horacy, Seneka i Cycero – jeszcze nie teraz, jeszcze nie czas, choć czas miał niedługo nadejść, świat klasyczny wzywał ją, a język ten, mimo, że martwy w świecie, w którym przyszło jej żyć, a przecież tak pełen życia rozbrzmiewający w tysiącu innych znaczeń i kontekstów, ostatnimi czasy powoli, choć nieustępliwie i zauważalnie torował sobie drogę do jej życia i rościł pretensje o zajmowanie coraz to innych jego płaszczyzn.

Wsparłszy towarzystwo budowy szkół polskich we Lwowie sprzed siedemdziesięciu lat i dorzuciwszy na ostatek sklepy cynamonowe, opuściła Pałac.

Nigdy nie myśli o tym, kiedy powróci do niego znowu, nigdy nie stara się zgadnąć, jakie niespodzianki będą ja wtedy czekały. Odpowiedni czas, okoliczności, splot paru przypadków. Pałac ma swoje sposoby przyciągania i zachwycania sobą wciąż od nowa, których nie sposób przeniknąć.

Zresztą to nie ma sensu.

Gdyż to nie jego się odwiedza, to on wzywa.

Friday, July 08, 2005

Zasypianie

Pokój już ciemny i cichy. Zamknięte książki powędrowały na półki, ołówki do piórników, w kątach lampki nocne regenerują stygnące żarówki. Niedokończone sprawy zostają odłożone na jutro.

Dawno już się pożegnawszy, dzień odszedł w swoją stronę.

Kokon łóżka pod ścianą nagrzewa się od schowanej w nim istoty. Mokre włosy rozsypują się bezwładnie na poduszce, dłonie o delikatnym zapachu olejków eterycznych i róży wtapiają się w kojącą miękkość misiowego futerka. Ciało, odziane w trochę za lekką koszulkę nocną, drżąc niezauważalnie wtula się w puchatą pościel.

Wszystko gotowe na wyprawę do krainy snu.

Tymczasem kołysanka nie nadpływa. Oczy uparcie nie chcą się zamknąć, jak w mechanizmie plastikowych lalek, a głucha cisza boli w uszy. I ani jedna myśl się nie zjawia, żaden pomysł, co dalej.

Z misiem na rękach siadam na brzegu pomostu wpatrując się w granatowy horyzont. Nie pozostaje nic innego jak czekać, trwać cierpliwie, aż nadpłynie upragniony statek, albo następny dzień. Przez ten cały czas będziemy snuli opowieści o domu, tęskniąc do niego troszkę. A gdy stracimy na dzieję na ujrzenie go dziś jeszcze, udamy się na spacer po pustkowiach.

Czuję, jak szklane łzy staczają się po kędzierzawej mordce. Nie płacz, misiu, pobawisz się jutro.

Wciąż nie wiem, jak to jest, że nieraz statki-kołysanki przypływają wcześnie – i wtedy rzucam się ku zatoce w szalonym biegu, nie zważając na nic, a misia gubiąc gdzieś po drodze, by na statku znów tulić go do serca i wyczerpana gonitwą uśmiechać się na myśl, że już zbliżam się do domu; czasem zaś każą na siebie czekać przez długie, milczące godziny. Małym dzieciom pomagają rodzice, rzucając na nie czar bajek i łagodnych mruczanek, mi nie pozostaje nic innego, jak czerpać z pokładów swej cierpliwości, wyobrażając sobie jednocześnie z całych sił, że statek nadpływa.

Zazwyczaj to w końcu pomaga.