Zielony zakątek


"Życie można przeżyć tylko na dwa sposoby: albo tak, jakby nic nie było cudem, albo tak, jakby cudem było wszystko"
Albert Einstein

Wednesday, June 15, 2005

Satu

W tym momencie bajka powinna się zakończyć. Księżniczka postanowiła, że lepiej nie mówić dzieciom wszystkiego, by zachowały wiarę w świat i miały o czym marzyć. Opuszkami wysmukłych białych palców pogładziła pustą kartę, chcąc odwlec nieunikniony moment, ukraść jeszcze kilka chwil złudzeń i fałszywych nadziei, choć pióro zanurzone w butelce z inkaustem wymownie zaznaczało swoją obecność, czekając niczym cierpliwa śmierć. Sadystyczna chęć pobawienia się jeszcze chwilę ze skazaną na stos ofiarą, czy też może miłosierne pragnienie podarowania jej odrobiny życia kazały księżniczce przewrócić wstecz parę kart starego herbarium. Okrągłe czerwone litery zaczynające opowieść gdzieś pomiędzy belladoną a cykutą przynosiły jej wspomnienie tych dni, jakże zupełnie odmiennych od smutnego dziś, dni pełnych wypieków na twarzy i dziecięcej jeszcze radości z dostąpienia arkanów sekretnej wiedzy, dni ciepłego uśmiechu starej zielarki, owych dni, kiedy zawiał północny wiatr, przygnawszy ze sobą podróżnych z dalekiego kraju.

Nie mogła powiedzieć, że nie przeczuwała wtedy potęgi, z którą przyszło jej się zetknąć, mimo wszystko beztrosko zabrała się do zabawy, pokładając dziecięcą ufność w opiekę dorosłych, którzy zawsze uchronią przed czyhającym złem. A niewinne zabawy potrafią być groźne w skutkach. Dziś zamykała księgę i odkładała pióro, by pozwolić mu służyć komuś innemu w lepszej sprawie, wciąż nie rozumiejąc sił natury, do których klucz nieopatrznie posiadła.

To wszystko nie powinno było się wydarzyć. To nie była dobra bajka. A uczucia... chowa się je do szklanych szkatułek i pielęgnuje każdego dnia, a nie porzuca jak niemowlęta pod drzwi nieznanego domu. Niemowlęta, którym towarzyszyło się gładząc czule brzuch przez długie miesiące, lecz które znudziły się po pierwszych tygodniach od przyjścia na świat.

Ujęła pióro i atramentem koloru krwi, drżącą ręką dopisała: „... i żyli długo i szczęśliwie”. Żal, że tym kłamstwem i zgrabnym wykrętem pieczętuje swoje dziewczęce marzenia, żal, ale i poczucie spełnionego obowiązku. Bo jakże mogłaby napisać o długich milczących dniach pełnych łez, rozstań, zeschłych jesiennych liści i umierających ptaków? O tym dzieci absolutnie nie mogły się dowiedzieć.

Jeszcze kwestia czarodzieja. Trzeba mu będzie powiedzieć, że teatr się skończył, że czas spakować pacynki do pudełka i wyruszyć znów na poszukiwanie innych miast, innej publiczności, by opowiedzieć jej trochę inną historię. Bez żalu. Życie toczy się dalej, a nie wszystkie figury szachowe rozpoczynają grę zwycięską.

Tylko może być mu na początku ciężko zrozumieć.

Monday, June 13, 2005

Sen nieznajomego

Miasto. Zmierzch. Światła. Wędrujemy po ulicach nienaturalnie wyludnionych o tej porze. Cisza. Wtuleni w mrok suniemy ulicami miękko i cicho niczym cienie. Świadkowie minionej epoki chcący zachować wspomnienie o wczoraj tylko dla siebie. Przemierzamy ulice nowego miejsca z niepokojem, ale i nadzieją na lepsze dni. Pełni wiary, że w którymś z tych zrujnowanych domów znajdziemy schronienie tylko dla siebie i że tym razem nikt nie zburzy naszego misternie poskładanego szczęścia. Wiatr porywa nasze szepty i zanosi ku niebu.

Tego wieczoru wiatr hulał niemiłosiernie. Pierwszy raz spotkaliśmy się w jakiejś małej kawiarence wciśniętej między domy na nieznanej uliczce, w deszczową noc. Przychodziłam tam codziennie o zmierzchu by uczyć się przy ciastku i kawie, lecz tak na prawdę było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie miałam okazję spotkać tyle niezwykłych osób. Pamiętam cię, jak wpadłeś do dusznego lokalu cały ociekający wodą i bez zastanowienia usiadłeś przy moim stoliku. Przez nieuwagę zamoczyłeś mi książkę, którą studiowałam tamtymi czasy z wielkim trudem. W ramach przeprosin kupiłeś mi gorącą czekoladę, a potem... potem pamiętam już tylko dotyk, szepty i spokojną muzykę dobiegającą do nas jakby z innego świata. To stało się tak nagle i tak nieoczekiwanie, a jednocześnie czułam, że łączą nas nie dwie godziny lecz całe wieki, i nie kilka słów, lecz tysiące listów pisanych twoim pochyłym pismem. Widziałam nas bawiących się w ogródku mojej babci, widziałam nas rwących chabry na polu sąsiada i ukrywających się na drzewie przed dorosłymi. A przecież pojawiłeś się w moim życiu ledwie te marne dwie godziny temu. Tej nocy nie wróciłam do domu.

Obudziło mnie gruchanie porannych gołębi. Zaspanymi oczami rozejrzałam się po świecie, w którym zaczynał się kolejny dzień. Była może szósta... Twoja głowa wciąż spoczywała na moim ramieniu. Siedzieliśmy na schodkach przed jakąś kamienicą otuleni w mój wielki wełniany płaszcz, oparci o zimny mur. Po drugiej stronie zasnutej mgłą ulicy, wciśnięta między dwie stare kamienice skrywała się ta mała kawiarenka. A więc jednak tu wróciliśmy. Ranek był chłodny, pozwoliłam ci dalej spać. W końcu sama znów usnęłam.

Szukałam w wielu dziwnych miejscach, ale nigdzie cię nie znalazłam. Odszedłeś jak sen, który, jakkolwiek długi i piękny, musiał się kiedyś skończyć. Pamiętałam twój głos, pamiętałam twoje oczy. Pamiętałam to, co było w tobie najpiękniejsze. Nie wiedziałam jednak, gdzie cię znaleźć.

Tekst ten datuje się z czasów, kiedy noce bywały jeszcze bardziej niezwykłe.

Friday, June 10, 2005

Misterium

Wędrowiec przysiadł cicho w ostatniej ławce i w nabożnym milczeniu zaczął przyglądać się odprawianemu misterium. Kilkudziesięciu ludzi w rytualnych szatach wśród oparów wonnych dymów oddawało się dialogowi z prowadzącym kapłanem, przeplatanemu mocnymi głosami męskiego chóru wypełniającymi świątynię pieśniami w języku, którego Wędrowiec nie rozumiał. Zwykłych wyznawców przybyła jedynie garstka, rozsiana luźno po ławkach z ostatnich rzędów. Przyglądając i przysłuchując się, Wędrowiec nie mógł pozbyć się wrażenia, że każdy z obecnych doskonale tu pasuje, że każdy zna swoje miejsce i odgrywa starą rolę w dobrze znanej sobie sztuce. Co ciekawe, nie wyłączając jego samego. Bo oto ze zdumieniem stwierdził, że modlitwa chóru, wyśpiewującego tajemnicze słowa będące dla niego jedynie pozbawionymi znaczenia zbitkami dźwięków, jest w istocie jego modlitwą; wiedział, że pieśni docierają bezpośrednio do nieba, i że jest to najpiękniejszy język, w jakim można śpiewać. Dla Wędrowca wibrujące w świątyni wersy, przez to, że ich prawdziwego znaczenia nie znał, zdawały się mówić o rzeczach ponadludzkich, przedwiecznych, i nie do ogarnięcia dla człowieczego umysłu, a zarazem pochodzić z jedynego ziemskiego języka godnego, by nim rozmawiać z samym Bogiem.

Trwał więc Wędrowiec w bezczasie, odmierzanym słowami kapłana, choć mógł sobie wyobrazić, że tak właśnie wygląda wieczność. I trwałby tak może faktycznie wiecznie, bez pragnienia, głodu, ani zmęczenia, wypełniony po brzegi natchnionymi słowami, gdyby nie nadszedł w końcu oznaczony czas zakończenia misterium.

A wychodząc dziwił się jeszcze, co to za religia i co to za język, który doprowadziła do boskiej perfekcji, zachwycony nim bowiem nie poznał misterium, w którym uczestniczył od najmłodszych lat, nie rozpoznał, że języka tego używano w jego religii w dawnych czasach, na długo przed jego narodzeniem. Myślał tylko o tym, jak blisko pojęcia tajemnicy znalazł się tego dnia.

Thursday, June 09, 2005

...

- Ależ to przecież dama. Nie możemy jej tak po prostu zabić.
- Może powinniśmy się najpierw spytać pani: co szanowna pani na to? Rozumiem zasady, które nas obowiązują, jako ludzi dobrych manier, lecz okażmy trochę zrozumienia dla sytuacji. Nie uważa pani, że bez męża będzie jej trochę smutno, nieco nudno i będą się jej przykrzyć deszczowe popołudnia? Osobiście proponowałbym rozwiązanie najprostsze. Co prawda została mi tylko jedna kula, lecz ci biedacy na ulicy mogą przecież poczekać. W końcu czego się nie robi dla dam...

- Tatusiu, pojedziemy dziś na piknik, tak jak obiecałeś?
- Oczywiście, jak mógłbym zawieść moją córeczkę? Będziemy tylko musieli uważać na drodze. Dziś rano wybuchła wojna i mogliby nam zepsuć zabawę.

- Dzień dobry, czego pan sobie życzy?
- Przyszedłem pana zabić. Mamy wojnę.
- Ach, to. Tak, czytałem w gazetach. Mógłby pan jednak chwilę poczekać? Mamy właśnie z żoną jej przyjęcie urodzinowe – byłaby niepocieszona. Ale przecież... niech pan wejdzie, poczęstuje się, odpocznie. Jest pan na pewno zmęczony po całym dniu. Proszę, proszę...
- Wie pan, z wielką przyjemnością, ale śpieszę się. Obowiązki wzywają. Przykro mi.
- Kochanie, kto któryś z nich? Powiedz mu, żeby przyszedł jutro.
- Może więc pan przyjdzie jutro? Sobotnie przedpołudnia zwykle spędzam w domu.
- Niech będzie. Do jutra zatem. Proszę przekazać uszanowania żonie.

- Gdzież się podziewa ten Jan? Przecież mieliśmy pójść do teatru. Nie mówcie mi, że zapomniał.
- Może go zabili?
- Możliwe. Może więc ty wybierzesz się ze mną, po co ma się bilet zmarnować...

- Wiesz, nigdy nie myślałem, że zabijanie może dawać tyle satysfakcji. Patrz na tych wszystkich ludzi, bawią się jak dzieci.
- Chociaż to nam się należy. Żyć nie potrafiliśmy szczęśliwie, to przynajmniej umierać będziemy z uśmiechem.

- To co, panowie, po jednym?
- Byle prosto w serce.
Barman podał posrebrzane pistolety.

- Babciu, a jak babcia zapatruje się na to wszystko?
- Na co?
- No, na wojnę.
- Ja jestem stara, nie rozumiem tych nowych mód. Ta dzisiejsza młodzież...
- Co babcia, przecież dziadek też wybiegł na ulicę, rano widziałam jak czyścił swój stary pistolet.
- Już od dawna mu powtarzałam, ze zdziecinniał na starość.
- Ale może babcia chociaż spróbuje.
- Dziecko, ja za stara na takie dziwactwa.
- Niech babcia trzyma, proszę. Odbezpieczony. Otworzę okno, nawet się babcia nie będzie musiała z fotela ruszać. Widzi babcia tych ludzi? A może ta para się babci bardziej podoba?
!
- Widzi babcia, jakie to proste.
- Ależ to nieestetyczne. Teraz się będą przechodnie potykać.
- Niech się babcia nie martwi, żyjemy przecież w cywilizowanym kraju, wśród dobrze wychowanych ludzi. O, już jacyś mili panowie sprzątają i nie ma ani śladu. Widzi babcia, że to wcale nie jest takie głupie.

- Słyszałaś, co się stało z Markiem?
- Co?
- Powiesił się w łazience.
- Rany boskie, co za egoista! Zawsze twierdziłam, że ci Rohmerowie to szemrani ludzie. Aż w głowie się nie mieści, że ktoś mógłby tak samolubnie pozbawić innych prawa odebrania mu życia. Zupełnie, jakby należało do niego.

- Mamo, Anna podcięła sobie żyły w moim pokoju!
- Ile razy powtarzałam... Zachlapała ci pościel? I pewnie znowu będę musiała szorować podłogę...? Będziesz mi przeszkadzać, Mario, idź pobawić się na dworze, rewolwer tatusia leży na komodzie.

- Nudzi mnie to.
- Jak to?
- Tak po prostu, nie lubię zabijać. I po co to wszystko?
- Co po co? Nie rozumiem, czemu się dziwisz. Jak przychodzi wiosna to też masz pretensje, czemu jest ciepło, bo przecież jeszcze niedawno leżał śnieg? Idź się leczyć. Wszyscy wiedzą przecież: przeludnienie, ludzie są nieszczęśliwi, mają problemy. Tak trzeba. Nic na to nie poradzisz, choćbyś chciał.
- A jeśli naprawdę zechcę?
- A potrafisz powstrzymać słońce żeby nie wzeszło o świcie?

Kochana!
Już nie mogę się doczekać naszego spotkania. Tu, gdzie jestem, sprzedają piękne rzeczy, kupiłem więc jedwabną chusteczkę dla naszego maleństwa, i srebrny nóż dla nas. Kazałem na nim wyryć twoje inicjały. Może znów będziesz się dąsać, że ulegam nowatorskim zwyczajom, ale zrozum, epoka, w której się urodziliśmy, odeszła, pomyśl o tym, a pojmiesz, że nie mamy wyjścia. Zresztą, nie trzeba się smucić. U was, na prowincji pewnie jeszcze nie wiedzą, że w istocie nie ma czym. Uwierz mi, przecież kocham cię i zrobię wszystko dla naszego wspólnego szczęścia.

Nie musisz się niczym martwić, wszystko już obmyśliłem. Pamiętasz zakątek nad rzeką, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy? Założysz tę sukienkę, którą wtedy miałaś na sobie, Dianę ubierzemy w tę białą, mam nadzieję, że z niej nie wyrosła. Czekaj tylko mojego powrotu, dbaj o siebie i nie wychodź zbyt często z domu. Przecież wolisz mieć żyły otwarte nożem z ukochanej ręki niż serce kulą z pistoletu jakiegoś uprzejmego niewątpliwie, ale nieznanego człowieka...?

Całuję,
...

Ten tekst jest stary i niektórzy go znają, ale wciąż mi się podoba.

Monday, June 06, 2005

Stardust

Tysiące drobnych ziaren tańczących w powietrzu. Jak gwiezdny pył, jak wieczny śnieg, widocznych jedynie pod światło ostrego słońca, z którym niewielu jest się w stanie zmierzyć. Jednakże w rudych promieniach zachodu, w błyskach zdradzających niknącą już siłę, jeśli przypatrzeć się odpowiednimi oczyma, zaskakuje ta zadziwiająco powszechna materia swoją obecnością, swobodą istnienia, poruszając czasem najczulszą nutkę zazdrości swoim prawem do lekceważenia tyranizującej resztę świata grawitacji.

Gwiezdnym pyłem sam siebie lubi nazywać trochę na wyrost. Poza beztroską dumą z obnoszeniem się dowolnym zmyślonym terminem czai się w tym trochę racji, a to za sprawą potencjału przechowywania wielu poważnych marzeń. Na przykład tych o muzyce. Wbrew pozorom całkiem prostych do spełnienia. Skąd możemy na przykład wiedzieć, że w tej właśnie chwili, lub nawet w każdej innej, mała dziewczynka, leżąc na plecach i wymachując w powietrzu nóżkami w geście czystej radości wprawia pył w szalony taniec, wywołuje lokalne huragany i zakłóca chaotyczne trajektorie, tworząc tym samym cząstkę boskiej symfonii świata...? I choć nie dociera do jej uszu, to przecież pył znajduje swoje sposoby, by dziewczynka nie pozostała bez nagrody. A absolutnie nikt na świecie nie musi o tym wiedzieć.

Universe

Mały chłopiec zamknął oczy pogrążając się całkowicie w swoich myślach. Co dzień, co noc, powoływał do życia własne światy, oparte na okruchach tego, co zwie się potocznie rzeczywistością. Czasem radość swobodnej twórczości mąciły pseudouczone słowa pochodzące niewątpliwie z zewnątrz, a zaszczepione za czasów lepszego kontaktu z otoczeniem, słowa surowo i z pogardą zarzucające nowym światom wtórność i brak oryginalności, słowa jednak za każdym razem coraz boleśniej rozbijające się o okrutny w pełni swej łagodności uśmiech chłopca do swojego wewnątrz. Dziecięco niewielką, lecz znaczoną nieświadomymi jeszcze snami o potędze ręką chłopiec obejmował kłębki formujących się uniwersum, gestem odrobinę przypominającym zwykłe zgarnianie zabawek do pudełka, ale gestem niepokojąco jednocześnie zapowiadającym, zamiast spodziewanego końca, dopiero początek zabawy.